czwartek, 12 września 2013

5. Visual Merchandising.

Kto to wymyślił?

Po raz kolejny w tej pracy: jebać kreatywność. Wszystkie Twoje obowiązki krzyczą to do Ciebie. Tytułowy Visual Merchandising to po polsku wykładanie towaru. Ale przecież nasz towar to ubrania, i nie wystarczy go wyłożyć. Trzeba go WYEKSPONOWAĆ.
Dlatego dostajemy specjalne instrukcje, w których od początku do końca wyjaśnione jest, jak ma wyglądać dany wieszak. Jest to pojebane, bo zdjęcie jest małe, wydrukowane na zwykłym papierze, w kiepskiej rozdzielczości, a Ty musisz poznać na nim konkretny model koszulki, sweterka, torebki i przygotować te ubrania. I wszystko musi się zgadzać. W tej pracy zgadza się wszystko poza hajsem.

Zarabiamy 6 zł na godzinę. W tej cenie korpo wykupuje sobie ludzi od wykładania towaru, sprzedawania, sprzątania. Masz być skupiona i uśmiechnięta przez cały dzień, a to absolutnie nie jest śmieszne. To smutne.

Jedynym plusem aktualnie jest fakt, że miejsce pracy jest wciąż terenem budowy, więc żeby zapalić papierosa wystarczy wyjść na korytarz. Nie wiem co zmieni się za 5 dni, kiedy oficjalnie otworzą galerię, to przecież chore, że można to robić, ale można. Wszyscy tak robią. Ja też.


Pisałam już o hitach. Dziś napiszę o meblach.

Wchodzicie do sklepu z ciuchami, na środku stoi wieszak - prosty jak budowa cepa: dwie rurki w pionie i jedna poziomo. To właśnie mebel.
Nie wystarczy wywiesić na niego ciuszków. Każdy taki wieszak trzeba skonsultować z dekoratorką, która dobierze odpowiedni odcień błękitu i pudrowego różu. A ty zasuwaj szukać na magazynie tych koszulek, sweterków, koszul...

Oczywiście, zgodnie z polityką marki, wywieszamy na mebel najpierw 10 sztuk, a później wszystko. Kto to do cholery wymyślił? Jak go spotkam, to go zapytam czy dobrze się czuł.

środa, 11 września 2013

4. Stół.

Dziś robiłyśmy dotowarowanie.
Na stołach leżą sweterki, koszulki, spodnie. Jest ich kilka. Moim zadaniem jest przyniesienie całej reszty ciuchów z magazynu i dołożenie ich na stoły. Nie muszę chyba mówić, że w kolejności od największego do najmniejszego rozmiaru.
Oznacza to, że nawet, jeśli jakaś sztapla jest perfekcyjnie złożona, ja muszę ją rozwalić i złożyć na nowo, bo DOKŁADAM TOWAR. Więc biegam na magazyn, wspinam się po drabinie, szukam konkretnego modelu koszulki spośród setek różnych kolorów i wzorów i układam na stole. Oczywiście z deską.

A można było tak od razu. Ktoś, kto "dekorował" ten stół, mógł zacząć i skończyć robotę w tym samym miejscu.

Ale i tak nic nie pokona jeansów. Nawet ja.
Jeansy mają swój indeks - każdy model inny. Jeśli jakiś model ma kilka kolorów, to różni je jedna literka w indeksie. Niektóre modele na oko wyglądają identycznie. Nawet przy bliższym poznaniu nie wykazują indywidualnych cech. Ale mają inny indeks! Więc skaczę po drabinie, poszukując odpowiedniego numeru jeansów i układam je w specjalny sposób.

HIT. Hit to taki produkt, który musi być idealnie, specjalnie wyeksponowany. Niektóre z moich idealnie ułożonych jeansów to takie hity. Więc poprawiam: z dołu, na górę, i z góry do dołu, a jak Ci brakuje, to wyjmij ze ściany i włóż te ze stołu... Tak tak, my gadamy slangiem. Wyciąganie ze ściany to ściąganie z wieszaków, które są przy ścianie. Niby proste, ale głupio brzmi. Tak wam mówię, żebyście wiedzieli.

Co do umowy - nie wiemy nic. Ale to podobno norma w tym korpo.

wtorek, 10 września 2013

3. Co w pudełku?

W pudełkach ubrania.
Wypakowujemy ciuchy z kartonów, uprzednio licząc, czy wszystko się zgadza. Na wieszaki wywieszamy zwykle po 10 sztuk, ale można mniej, minimum 6. Resztę wrzucamy na nadwyżki. Później segregujemy i wrzucamy na magazyn.
Poukładane modelami, kolorami, rozmiarami.

Ale to, jak powiesimy te szmaty i czy cokolwiek będzie się zgadzało na magazynie jest totalnie NIEWAŻNE. Dlaczego?

Ponieważ oczekujemy na przyjazd dekoratorek. Te panie będą nam mówić co i jak mamy wykładać na półki. Zero inwencji twórczej, jebać moją kreatywność, którą wpisałam sobie w CV.

"Widzisz to zdjęcie, dziecko? To ma być poukładane w ten sposób - tu po dwie sztuki, tam po 3. Użyj deski - na otwarcie można zaszaleć". Kiedyś myślałam, że ludzie w sklepach składają ciuszki od linijki. Dziś wiem, że to zasługa deski. D służy do składania ciuchów w idealny kancik więc składam, przekładam, sprzątam. Mam czas.

W międzyczasie jedziemy wyrzucić śmieci. Teraz te setki kartonów trzeba zwieźć 3 poziomy w dół. Dziś winda działa, ale wciąż jest tylko jedna. A my mamy jeden wózek. Pytamy robotników, czy pożyczą nam kontener. Są mili, pożyczają - myślimy, że kontener wykona zadanie za nas i jeden kurs wystarczy. Nic bardziej mylnego. Jeździmy z nim 3 razy. Wózkiem byłoby 30. Czekamy na windę. Palimy faje. Jesteśmy brudne, gadamy z innymi robotnikami. Zajęło nam to 2 godziny. Tyle wynosiłyśmy śmieci.

Pod koniec dnia sprawdzam ścianę, ale mam totalni wyjebane. Wzory i kolory tańczą mi przed oczami piruety. Jeansy są takie same, różni je tylko kod. Wyjebane - wieszam pierwsze lepsze. Krótkie spodenki? Dołóż. Kto kupi szorty we wrześniu?! 

Otwieramy za tydzień. 

A, pamiętacie ten tir pudełek? Dziś przyszła dostawa. 
I ciągle mamy mało ciuchów. Kto to kupi?!

2. Zaczynamy!

Otwieramy dużą galerię handlową. Pierwszego dnia pracy wypakowujemy dostawę z tira. Pół tira to wieszaki. Drugie pół tira i kolejny CAŁY to towar. Mamy jeden mały wózek, ale to nic, i tak nie działa winda towarowa. Śmigamy z rzeczami po schodach. Mamy na sklepie ścianę pudeł. Kartonów przybywa. Powoli. Winda zaczyna działać. W największym centrum handlowym w regionie, które de facto jest jeszcze w budowie, działa tylko jedna winda towarowa. Tfu - ogólnie jedna winda. Na pytanie czemu tylko jedna - BO TAK. Klasyk. Ale nikomu się nie spieszy.

Więc trochę pudeł taszczymy po schodach, te bardzo ciężkie pakujemy do windy, później wozimy wózkiem.

Z moich obliczeń stanęło na tonie ciuchów. 1000 kilo. Tyle waży "mój" samochodzik. Tysiąc kilogramów szmat. Ale pierwszego dnia jeszcze o tym nie wiem. Spadam do domu po 10 godzinach pracy. Ręce bolą jeszcze przez 5 dni.

1. cześć!

Na moim blogu chcę pozostać możliwie jak najbardziej anonimowa, więc wielu rzeczy będziecie musieli się domyślić. Nie będzie to trudne, ale google się na to nie złapią.  ;)



Cześć. Mieszkam w dużym mieście i pracuję dla wielkiej korporacji. Brzmi bosko, co?  Szkoda, że ta korporacja to największa polska firma odzieżowa, a ja jestem zwykłym sprzedawcą.
Poza tym, że pracuję - jestem studentką, jedną z wielu i pod pewnym względem taką, jak większość. To jeden z powodów, który pchnął mnie do pracy - robię się coraz starsza, a ciągle jestem na utrzymaniu rodziców, mimo, że z nimi nie mieszkam... Czas się usamodzielnić, chociaż w pewnym stopniu.

Tak pomyślałam. Dokładnie tak było. Po czym wysłałam milion CV.



Między innymi TAM. To będzie pseudonim sklepu, z którego odezwała się do mnie pani, zapraszając mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Jedyną. Innego telefonu nie odebrałam. Byłam szczęśliwa - marzyłam o pracy w sklepie odzieżowym. Ubrania, zniżki, uśmiechnięte klientki.... tak, tak. Zejdźmy na ziemię.

To była najdziwniejsza rozmowa kwalifikacyjna ever. Zero stresu, ale też zero motywacji. "Czym się interesujesz?", "Nie obawiasz się pracy?", "Co robisz na codzień?" i inne tego typu pierdoły. Od razu było wiadomo, że nie rozmawiam z żadnym rekruterem. Spoko, studiuję-kombinuję, niczego się nie boję, kocham modę, lubię wyzwania, sprawdzam się w pracy w grupie... Znacie te frazesy? Dokładnie. Ludzie na rozmowach kwalifikacyjnych, mówią tylko to, co chce usłyszeć druga strona. Albo to, co myślą, że chce usłyszeć.

I co? Oczekiwałam jakiegoś... "oddzwonimy", "odezwiemy się", "NA PEWNO DAMY ZNAĆ" i ciszy, a tu... zaskoczenie. Zostałam przyjęta na okres próbny. Po dziesięciominutowej rozmowie pani stwierdziła, że ktoś taki, jak ja, pomoże zasilić TAM szeregi. Zaczynamy dwa tygodnie później. Fajnie.

To znaczy tylko myślałam, że fajnie.